Wszystko ma swoją płeć. Im bardziej jest ta płeć ekstremalna, tym bardziej mnie kręci. Powtarzam to ja mantrę, konsekwentnie: nie uznaję półśrodków, nie ma dla mnie stanów so-so, ni pies, ni wydra. Albo sukienka, albo spodnie. Szminka albo broda.
Już tracę rachubę, czy to ja odnajduję muzykę, czy to ona mnie. Tym razem wjechała do mojego koronkowego świata czołgiem, w totalnie męskim rodzaju i stylu – z brodą i siekierą na ramieniu, umorusana smarem silnika, w zdekompletowanej garderobie, petem między zębami, pachnąca whisky, potem, skórą i prochem, ze śladami krwi, swojej i nieswojej, sikająca testosteronem.
I powiadam wam, wzburzyła mi krew.