Jest tyle rzeczy, które chciałbym napisać o Low Roar. W nadmiarze entuzjazmu (mój znak firmowy) znów kłębią mi się po głowie pseudopoetyckie metafory z rozdmuchaną głębią… Ale nie. Stop, tfu, tfu. Muszę jakoś tak spokojnie, po chichu.
Nie znalazłam nic o korzeniach Ryana Karaziji – w jakiej krainie leży źródło jego rysów ani nazwiska. Wiem tyle – urodził się, mieszkał i pracował w USA. Tworzył muzykę w zespole Audrye Sessions, który w 2010 roku ostatecznie się rozpadł. Mocny zwrot akcji nastąpił, kiedy przeprowadził się do Islandii. W jednym z wywiadów mówi, że impulsem było poznanie kogoś, potem nieustanne podróże Stany-Islandia-Stany.
Jakie były dalsze losy znajomości – nie moja sprawa. Wróble ćwierkają o jakimś ślubie… W każdym razie Islandia – nierealna kraina po drugiej stronie lustra – wchłonęła Ryana. Wypłynął na powierzchnię jako Low Roar – niski, głęboki ryk. W zestawieniu z eteryczną muzyką jaką tworzy ta nazwa wcale nie jest przewrotna. We wszystkich utworach obydwu dostępnych płyt LR wyczuwalny jest niski, mroczny dźwięk – czasem gdzieś zupełnie daleko, prawie poza zasięgiem, a czasem podskórnie. Niby cisza, spokój, krzyżówka Sigur Rós, Petera Gabriela i Radiohead. Jednak dla mnie coś nowego – mroczne znamię. Niski, basowy znak wodny, jawna deklaracja melancholii i nostalgii – taki jestem, bierzesz lub nie.
Czytaj dalej Liquored words, puzzled truth